9 grudnia 2013

Lillianna Robbins - prolog

Wigilia w naszym „ukochanym sierocińcu” byłą taka jak zwykle – smutna. Od kiedy tam jestem – od 11 lat – tylko raz spotkało mnie coś szczęśliwego. Nie były to bynajmniej święta, a nawet moje urodziny. Nie. Było to coś zupełnie innego.
                Był to konkurs taneczny. Dla nas – dzieci z sierocińca, dzieci niczyich. Wygrana w tym konkursie był a równoznaczna  z przyjęciem do zespołu i pokrycie kosztów nauczania. Zawzięłam się i.. wygrałam. Moja radość dorównywała euforii.
                Wracając do wigilii nie była ona szczęśliwa.   Nigdy nie była. Ale czy mogła być? Skąd miałam to wiedzieć? Nie spędzałam jej nigdy inaczej, niż w sztywnym ubraniu odmawiając modlitwę. Nie byłam nigdy kochana, ale potrafiłam marzyć.
                Marzyłam, że w pięknej białej sukience siedzę na kolanach Mamusi. Jesteśmy razem. Kochamy się.  Siedzimy obydwie w salonie skąpanym w żółtym świetle z kominka. Obok stoi piękna, ogromna choinka…
                To były tylko marzenia. Moja matka, ta prawdziwa mnie porzuciła. Zostawiła mnie. Byłam niechciana. Urodziła mnie i oddała do sierocińca. Czasem wyobrażałam sobie, że była to tego zmuszona okropnymi czarami, ale znałam prawdę. Opowiedziała mi ją nasza stara opiekunka, pani Róża. To ona mnie przyjęła, jako noworodka.                
                Prawda była taka, że będąc bardzo młoda, nie chciała dziecka. Gdy się o tym dowiedziałam, przepłakałam całą noc. Później smutek zamienił się w żal, bezsilność  i w gniew.  Czy potrafiłabym jej wybaczyć? Nie wiem. Nie pragnęłam jej poznać. Wolałam zostać już w tym 
sierocińcu.

--------------------------------------------------------------
A więc zdecydowałam się zostać i pisać o Lilly. Nie wiem, jak mi pójdzie, ale mam nadzieję, że będzie się podobało ;)

Brak komentarzy: